ks. Grzegorz Piątek SCJ
Wiadomość o porwaniu i śmierci ks. Jerzego Popiełuszki była wstrząsem. Wywołała głęboki smutek, poczucie beznadziei, a nawet strach. Uczucia te przenikały również do naszego seminarium, pomimo że było położone na spokojnej wsi. Jako klerycy dyskutowaliśmy o tym, co się działo w Polsce stanu wojennego, kraju, który wydawał się stać nad przepaścią rozpaczy.
Kiedy podano datę pogrzebu ks. Jerzego, poszedłem z kolegą rocznikowym Janem Pinasem do przełożonego, by prosić o pozwolenie na wyjazd na uroczystości w Warszawie. Odpowiedź była negatywna i pewnie wynikała z obawy o nasze bezpieczeństwo. Przyjęliśmy decyzję bez entuzjazmu. Okazało się jednak, że Pan Bóg ma swoje plany i narzędzia do ich realizacji. Nasi sąsiedzi – Państwo Krogulscy – postanowili użyczyć swojego samochodu (tzw. nyski), by kilku kleryków mogło pojechać na pogrzeb. Postawili jeden warunek – mieliśmy zabrać na pogrzeb seniora rodu. Tak też się stało. Wstawiliśmy do auta dodatkowe krzesła i chyba w dziewięciu ruszyliśmy w podróż pełną modlitwy i wojennych wspomnień snutych przez p. Krogulskiego, byłego żołnierza w armii Andersa.
Po 34 latach pamiętam wielogodzinną jazdę przez gęstą mgłę. Wydawała się ona namacalnym symbolem tego, co spowiło nasze umysły i dusze. Mgła, która wydawała się oblepiać i zniewalać, jakby chciała uniemożliwić uczestnictwo w pogrzebie, a co gorsza zgasić wszelką nadzieję na przyszłość. Mimo przeszkód, dotarliśmy szczęśliwie do stolicy, by wczesnym rankiem pójść do nieznanego kościoła na Żoliborzu. Służby porządkowe, widząc ludzi w sutannach, przepuszczały nas do przodu, aż dotarliśmy na dziedziniec świątyni. Stanęliśmy na prawo od głównego wejścia. Dużym przeżyciem, dla nas szaraków z prowincji, było zobaczenie z bliska solidarnościowych liderów i ich doradców: Wałęsy, Michnika czy Mazowieckiego. Ale ważniejsza była świadomość, że łączymy się w modlitwie i bólu z bliskimi Księdza Jerzego. Może dlatego tak gwałtownie reagowaliśmy na niewłaściwe, naszym zdaniem, zachowanie zagranicznych dziennikarzy relacjonujących pogrzeb. Oni byli pracy, a my na modlitwie. Trudno to było pogodzić.
Kiedy zaczęto nieść trumnę do grobu, tłum zgromadzony przed świątynią zafalował. W efekcie znalazłem się nad mogiłą, tuż za prymasem kard. Józefem Glempem. Widziałem świeżo wykopany dół, w którym za chwilę spoczęła trumna z ciałem męczennika. Wypowiedziano ostatnie słowa modlitwy i zapadła cisza. Zgromadzeni pozostali w milczeniu. Wtedy dał się słyszeć cichy, łamiący się śpiew „Ojczyzno ma”. Zaintonowała go kobieta, której głos, pewnie ze wzruszenia, załamał się. Śpiew został jednak podjęty przez kolejne osoby i stopniowo rozprzestrzeniał się od grobu coraz dalej, aż został podjęty przez setki tysięcy zgromadzonych na pogrzebie. Dla mnie stał się znakiem, że ofiara życia Księdza Popiełuszki zaczyna przynosić – w całym swym tragizmie – błogosławiony owoc. Nie wiem, kim była ta kobieta, która rozpoczęła śpiew, ale Pan Bóg posłużył się nią, by dać zgnębionym ludziom nadzieję.
Kiedy wracaliśmy do naszego seminarium w Stadnikach, mgła była jeszcze gęściejsza niż poprzedniego dnia, ale rozjaśniało ją wspomnienie śpiewu, który wyszedł od grobu Księdza Jerzego. Ten dzień zaważył na losach wielu ludzi i ukształtował ich przekonania. Kiedy będziemy mówili „Ojczyzna”, pamiętajmy, że to ziemia i groby, ale również wspólnota, solidarność i poświęcenie. O tym staram się pamiętać, nawiedzając grób błogosławionego Jerzego i wspominając po 34 latach jego królewski pogrzeb.