W sobotę 13 pażdziernika 2018 r. miała miejsce doroczna pielgrzymka polskiej prowincji księży sercanów do Matki Bożej Płaszowskiej w Krakowie. Poniżej publikujemy treść konferencji wygłoszonej przez ks. dra Damiana Płatka SCJ.
Adresaci
Przewielebny Księże Prowincjale, Księże Wikariuszu, Czcigodni Księża Seniorzy, Drodzy Współbracia w kwiecie wieku i apostolskiego zaangażowania, Czcigodni bracia zakonni, diakoni, najmłodsi współbracia klerycy, nowicjusze, postulanci, Drodzy Siostry i Bracia związani z naszą rodziną zakonną z Sercańskiej Wspólnoty Świeckich, Ruchu Sercańskiej Młodzieży, Dobroczyńcy, Szanowni Państwo w jakikolwiek sposób związani ze Zgromadzeniem Księży Sercanów i tutejszą parafią!
Tytułem wstępu
Kontekst tegorocznej Pielgrzymki Prowincjalnej do stóp Matki Bożej Płaszowskiej osadzony jest m. in. w 150. rocznicy przyjęcia święceń kapłańskich przez założyciela naszego zgromadzenia Sługi Bożego o. Leona Jana Dehon, jak i w upływający czas 90 lat obecności sercanów w Polsce. Jakże niewiele, bo zaledwie 10 lat, dzieli wydarzenie pojawienia się tu, na tym skrawku krakowskiej ziemi, pierwszych sercanów od wielkiego wydarzenia związanego z odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Dwie daty: rok 1918, kiedy to Polska po latach niewoli rozpoczyna odbudowywać wspólny dom Ojczyzny-narodu i rok 1928, kiedy to duchowi synowie o. Dehona kładą podwaliny pod budowę nowego domu spod znaku Bożego Serca, nazwanego później Polską Prowincją Zgromadzenia Księży Najświętszego Serca Jezusowego. Osnową wspomnianych i znaczących dla nas wszystkich wydarzeń i związanych z nimi dat jest postać Maryi, a dokładnie rzecz ujmując cudowny wizerunek Matki Bożej w tajemnicy Błogosławionego Macierzyństwa. Własnością tutejszej parafii jest od roku 1931, zatem przy świętowaniu 90 lat obecności sercanów w Polsce świętujemy także 87 lat obecności tego obrazu. Obraz został namalowany przez mistrzów szkoły sądecko-krakowskiej w drugiej połowie XV w.
Wiadomo o nim tyle, że przed 1850 r. znajdował się w ołtarzu kościoła parafialnego w Czernichowie. Po roku 1850 obraz został wyniesiony z kościoła i odstawiony do kościelnego magazynu. Parafianin czernichowski, p. Cichoń, kupił ten obraz od parafii, zdając sobie sprawę z jego sakralnych, ale i zabytkowych walorów. Sam był bowiem miłośnikiem religijnej sztuki. Głównym jednak motywem do zakupienia obrazu była niewątpliwie wiara, na którą w swojej relacji wskazywał ks. Wincenty Turek. Przez trzy pokolenia obraz, przed którym się dziś modlimy, był omadlany i czczony przez rodzinę Cichoniów. Palono przed nim świeczki, śpiewano pieśni, odmawiano rodzinny pacierz. Był z całą pewnością rodzinną świętością. Z perspektywy czasu zauważamy, iż był także narzędziem w realizowaniu się w ludziach i poprzez ludzi Bożego zamysłu względem obecności sercanów na ziemiach polskich. W roku 1900 jeden z synów Cichoniów, Stanisław, przeniósł się do Idebnika, gdzie zabrał z sobą podarowany od ojca obraz Matki Bożej. W roku 1913 jeden z kolegów synów p. Stanisława, uczeń szkoły podstawowej Wincenty Turek, zauważył ten wizerunek w domu Cichoniów, pozostając pod jego wyjątkowym urokiem. W latach 1929-31 syn Stanisława Cichonia, Władysław, jako absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie dokonał pierwszej odnotowanej renowacji obrazu. Zbiegło się to z wybudowaniem klasztoru i kościoła, do którego obraz podarował p. Stanisław Cichoń, a zainspirowali to klerycy – Wincenty Turek i Marian Cichoń. I od tamtego momentu, a dokładnie od 21 listopada 1931 r. wizerunek Matki Bożej znajduje się u sercanów, tu w Krakowie, w naszym domu u Matki.
Doniosłą i proroczą stała się propozycja ówczesnego abpa krakowskiego Karola Wojtyły, dziś świętego, by drugorzędnym świętem patronalnym parafii uczynić święto Macierzyństwa Najświętszej Maryi Panny. Tak też się stało i w pierwszym odpuście ku czci Macierzyństwa Matki Bożej w tym kościele i przed tym obrazem wziął udział kard. Wojtyła. Jesteśmy zatem jako sercanie spadkobiercami intuicji św. Jana Pawła II. To ta intuicja, która rozpoczęła dziesiątki błogosławionych dzieł w Kościele powszechnym, dając im impuls, który jednak, by przetrwać, musi być podjęty przez konkretnych ludzi. W 1991 r. kard. Franciszek Macharski przyozdobił obraz koronami biskupimi, w 1997 r. wraz z sercanami dokonał uroczystego aktu oddania Matce Bożej Polskiej Prowincji Księży Sercanów.
By dopełnić tytuł wstępu skoncentrowany na historii obrazu w kontekście dnia dzisiejszego warto skorelować go z aktualnymi wydarzeniami Kościoła. Pierwsze z nich dotyczy Kościoła powszechnego, a jest nim odbywające się w Rzymie XV zwyczajne zgromadzenie synodu biskupów zatytułowane „Młodzież, wiara i rozeznawanie powołania”. Drugie wydarzenie dotyczy Kościoła w Polsce, a konkretnie XVIII Dnia Papieskiego, który będziemy przeżywać jutro, pod hasłem „Promieniowanie ojcostwa”. Tyle wstępu i kontekstu.
1. Przyjęcie życia początkiem domu
Historia biblijna dostarcza nam klarownych faktów odnośnie Maryi, jej bezgranicznej wiary objawiającej się m. in. poprzez wyrażoną zgodę, by być matką Jezusa. Nie trzeba zatrzymywać się w głównie zakonno-kapłańskim gronie nad lawiną zbawczych konsekwencji maryjnego „fiat”, dzięki którym zostaliśmy ukonstytuowani jako chrześcijanie, jako Kościół, jako uczniowie Jezusa, mając przed sobą perspektywę nieba. Śledząc historię macierzyństwa Maryi i narodzenia Jezusa zauważamy istotną kwestię, jaką jest Jego rodowód. Ukazuje on zbawczą ciągłość, podkreślając to, iż nie można zapomnieć o przeszłości, o przodkach, o doświadczanej i przekazanej wierze przez tych, którzy byli przed nami. Jezus rodzi się zatem jako potomek następujących po sobie pokoleń izraelskich, lecz poprzez swoje posłuszeństwo woli Ojca wnosi w tę sztafetę pokoleń coś nieprzemijającego, nie gardząc tym samym przeszłością. Wnosi trwałą wartość, otrzymane dziedzictwo ubogaca, nadając mu nową perspektywę, przez co otwiera na nowy naród wybrany, Kościół. A ten z kolei, na wzór Jezusa, ma za zadanie chronić dziedzictwo i rozpoznawać znaki czasu, bez czego pokolenie może i przetrwa, ale jałowe, bez trwałego wkładu, pozostawiając nierozpoznanego w świecie Boga. Tak dzieje się zawsze, kiedy człowiek koncentruje swój wysiłek jedynie na przetrwaniu, bez analizy przeszłości i bez patrzenia w przyszłość, bez zwyczajnej troski i poświęcenia własnych sił.
Rodowód to zatem pierwszy aspekt macierzyństwa. Drugim, rzecz jasna, jest otwartość na życie. W maryjnym otwarciu na życie Jezusa dostrzegamy prototyp każdej otwartości na życie. Pociąga ono za sobą konsekwencje nie tylko fizycznego przetrwania kolejnego pokolenia, ale jest czymś więcej: jest nośnikiem duchowego dziedzictwa i znakiem Bożego błogosławieństwa. Przyjęte życie ma rodzić nowe życie, a otrzymany dar od Boga ma być początkiem obdarowywania innych. Wzór takiej Bożej logiki jest bardzo prosty. Małżonkowie przyjmując życie cieszą się Bożym błogosławieństwem, są dumni z faktu bycia rodzicem, wychowują swoje dziecko, przygotowują do życia. Chora jednak byłaby ich miłość, gdyby życie swojego dziecka chcieli zachować tylko dla siebie, jako wyraz swojego spełnienia i ambicji. Prawdziwa radość matki i ojca jest wtedy, gdy ich dorosłe dziecko podejmuje dojrzałe decyzje, realizując życiowe powołanie, a jednocześnie opuszczając dom po to, by stworzyć kolejny, nowy dom. W takim kontekście zazdrość matki czy ojca w obliczu sukcesów syna nazwać by trzeba jakąś formą rodzicielskiego zwyrodnienia. Co więcej, czasem dzieje się wręcz odwrotnie, kiedy to niezrealizowane ambicje rodziców wynikające z różnych kontekstów ich życia, są realizowane w życiu ich dzieci. I to staje się dla nich powodem do prawdziwej i szczerej dumy.
Nasz obraz też ma swój rodowód. Bardzo konkretny, długi, obejmujący wiele lat, wielu ludzi, wiele wydarzeń. Podobnie, jak nasza prowincja. To dziedzictwo poszczególnych domów, parafii, dzieł, na które złożyło się w każdym przypadku życie, wiara i odpowiedzialność konkretnych ludzi. Nasz cudowny wizerunek Matki Najświętszej Błogosławionego Macierzyństwa przez trzy pokolenia był omadlany w gronie rodzinnym państwa Cichoniów. I dziś mijają kolejne trzy pokolenia, kiedy to obraz wpisany jest w naszą, sercańską rodzinę. To winno rodzić w nas wszystkich głęboką refleksję. Refleksję, sięgającą naszej historii i wdzięczności za współbraci, którzy tę historię współtworzyli oraz sięgającą w przyszłość i w nasze „jutro”. W historii prowincji, podobnie jak w historii Polski świętującej 100-lecie odzyskania niepodległości, dowartościowujemy wielkie i budujące wydarzenia, za którymi stali ludzie. Na naszym podwórku dziękujemy za swoistych bohaterów, Bożych i odważnych bohaterów, którzy niejednokrotnie bez przychylności wielu współbraci podejmowali dobre decyzje podtrzymujące sercański charyzmat, otwierające nowe placówki czy dostrzegające zdolności i umiejętności poszczególnych współbraci. Jesteśmy wdzięczni tym, którzy w pokorze podejmowali się nowych wyzwań stojących na różnych etapach historii prowincji, bez zbędnego lęku i kompleksów, pokonując własny egoizm i samozadowolenie z osiągniętego status quo .
Mijające trzy dekady pokomunistycznej wolności w Polsce uczą nas, jak z kraju o bogatej historii, naturalnych bogactwach i dumie można było przekształcić ją w państwo prawie wasalne, wstydzące się siebie samego. Aktualny nurt przemian politycznych, społecznych i gospodarczych w Polsce buduje na historii oddając lub przywracając cześć bohaterom, nazywając zdrajców zdrajcami, buduje na przyszłości, na uczciwości, wspólnej odpowiedzialności, niebywałej odwadze wbrew mocnym przeciwnościom i krzykom środowisk destrukcyjnych. Wspomniane przemiany mają jeszcze jedną, ważną cechę: dowartościowują i szanują człowieka w bardzo szerokim spectrum . Począwszy od pomocy najsłabszym i niezaradnym społecznie, tym którzy budują społeczeństwo nie przez wielkie biznesy i naukowe odkrycia, ale przez rodzinę, rodzone i wychowywane dzieci, tym którzy mają inicjatywę i pomysł na małe firmy budujące lokalną społeczność, tym którzy mają aspirację i pomysły mogące objąć rynek wychodzący poza Polskę i Europę. Jednocześnie odbudowuje się to, co charakterystyczne było przez całe lata dla naszej gospodarki, hamując takie dzieła, które nie wnoszą nic do dobra wspólnego, a służą jedynie poszczególnym jednostkom, wykorzystującym swoją pozycję. Czy potrafimy wyciągać wnioski z historii? Czy mamy odwagę rzetelnej oceny nazwania dobrych i destrukcyjnych postaw? A może w imię politycznej poprawności, którą tak bardzo zwykliśmy krytykować w przestrzeni politycznej, wolimy się nie odzywać i nie rozstrzygać spraw, które niwelują dobro wspólne, wspólnotę, a co za tym idzie, poszczególnych ludzi? Czy potrafimy tylko przemijać czy przemijać z sensem?
2. Odkrywanie swojej tożsamości
Życie Jezusa, zwłaszcza w pierwszych jego latach, ściśle związane było z macierzyństwem Maryi. Każda matka dbając z pieczołowitością o swoje dziecko, obserwuje jego wzrost, pierwsze kroki, pierwsze słowa. Maryja musiała zmierzyć się także z Jezusem na tym etapie Jego życia, na jakim zaczął On rozumieć, Kim jest. Innymi słowy, kiedy zaczął odkrywać swoją tożsamość – Bożo-ludzką tożsamość. Ściśle wiąże się to z zagubieniem Jezusa w Jerozolimie. Jezus zatrzymuje się w świątyni, gdzie przysłuchuje się i zadaje pytania. To niezbywalne cechy na drodze odkrywania swojej tożsamości, tożsamości współbrata czy tożsamości prowincji. Potrzeba w tym zakresie spokojnego i oddanego przysłuchiwania się, właściwie wsłuchiwania się w życie braci, by później zadawać pytania, które odkrywają prawdę a w ostateczności prowadzą do podjęcia decyzji. To odkrycie dorastającego Jezusa, kim jest, zapoczątkowało drogę dojrzewania do bycia Mesjaszem. Dopiero dużo później, po wielu latach ukrytego życia w Nazarecie, przyjdzie czas na pierwszy cud. Każdy z nas, sercanów, ludzi, ma do przebycia podobną drogę. Kto nie przeszedł etapu uczciwego i szczerego odkrycia kim jest jako człowiek, jako sercanin i jako ksiądz, ten prawdopodobnie nigdzie nie znajdzie domu, nigdzie nie będzie się czuł jak u siebie. Zraniony, skrzywdzony, duchowo niepłodny, choć nie wykluczone, że rozmodlony.
Tożsamość to słowo klucz, który osadza mocno w przeszłości na fali przemijających z sensem pokoleń, a jednocześnie pozwala podejmować decyzje odnośnie przyszłości, a więc tego, co musimy zachować, czego nie możemy stracić, a z czego możemy ze spokojem zrezygnować. Tożsamości się nie buduje, tożsamość się odkrywa. Nawet najgorsza prawda na drodze odkrywanej tożsamości jest wartościowsza, bo pozwala zbudować autentyczny obraz samego siebie, wspólnoty czy danej sytuacji. Jednocześnie oczyszcza, bo ukierunkowuje na przyszłość. Jedna błędna wartość, cyfra, w równaniu matematycznym sprowadzi cały jego wynik do fałszu. Są ludzie, którzy odcinają się od swojej rodziny, czasem i przodków, których się wstydzą, nie znajdując tym samym nigdzie prawdziwego pokoju serca. Są tacy, którzy przez lata próbują dociec własnej historii i przeszłości, by w końcu odnaleźć prawdziwie siebie, odpowiadają sobie na pytanie, kim są. Papież Franciszek wskazując ludziom młodym na osiąganie szczęścia, nakazuje odkrywać przeszłość i budować przyszłość. Mówi: „pamiętaj i miej odwagę”. Pamięć obejmuje przeszłość, odwaga przyszłość. Nie zrobi się tego bez trudu poznania, rozpoznania. Każdy z nas ma własną tożsamość, którą daj Boże, będziemy nieustannie odkrywać. A składa się na nią nasza osobista historia życia i nasza przyszłość. Trzeba wiele wysiłku, dobrej woli i poświęconego czasu, by poznać takową tożsamość każdego współbrata, który jest obok mnie, z którym pracuję czy za którego jestem odpowiedzialny i wobec którego podejmuję decyzję. Z braku wysiłku nieustannego rozpoznawania drugiego człowieka, jego zalet i wad, jego historii ze zwycięstwami i porażkami, z jego ambicjami, które rozwijają człowieka, można zaprzepaścić jego ducha. Doprowadzić do jego wycofania się z życia. A wtedy pozostaje jedynie fizyczna obecność współbrata, a i ta czasem jest tylko wirtualna.
3. Wspólnota domu
Trwamy dziś przy Maryi, przy naszej płaszowskiej Matce. Naprzeciwko jej wizerunku, w tym kościele, nasz wzrok przykuwa postać św. Józefa, jednego z głównych patronów Zgromadzenia Księży Sercanów. Nieustannie też koncentrujemy się na tym wszystkim, co związane jest z macierzyństwem Matki Bożej. A w jej powołaniu bycia matką, i jednocześnie w życiu małego Jezusa, nieodzowną rolę spełnia właśnie Józef. Słucha Boga, a z tego słuchania czerpie przekonanie, co jest słuszne i co trzeba robić. Daje mu to siłę, by pokonać własne lęki i bronić Maryi i Jezusa. Św. Józef razem z Maryją stwarzają Jezusowi dom. Właściwie razem z Nim go tworzą. To cały długi i żmudny proces wychowawczego trudu zamkniętego często w murach domu. Ewangelie przemilczają ten etap około 20 lat życia Jezusa. Co się wtedy dzieje? To, co powinno się dziać w każdym domu i każdej wspólnocie. Obowiązki ojca i matki nie spadają w normalnym domu na barki dzieci, mniejszych czy większych. Czym innym jest pomoc dziecka w domowych czynnościach, z tendencją ich intensyfikacji wraz z biegiem lat. W normalnym też domu rodzic nie wyręcza swojego dziecka w jego obowiązkach, gdyż to prowadzić może do życiowej nieporadności. Sprowadza się to wszystko do pracy. Dom to oczywiście przyjęte życie, miłość, przebaczenie, dziedzictwo i przyszłość. Ale do to także wspólnota pracy. Każdy pracuje według wieku, inaczej dziecko, inaczej dziadkowie, inaczej ludzie w sile wieku.
Każdy z nas żyjących we wspólnotach zakonnych, pośród różnych obowiązków i przywilejów, dyktanda reguły zakonnej, ma obowiązek pracy. Obowiązek ten, zgodnie z przekazem biblijnym objaśnianym przez magisterium Kościoła, jest nadany każdemu człowiekowi przez Stwórcę. Z tego obowiązku nie są zwolnieni duchowni czy osoby życia zakonnego. Historia naszego Zgromadzenia i historia Kościoła pokazują nam, jak wiele i na trwałe można zdobyć i zbudować przez pracę połączoną z Bożą łaską i Bożym błogosławieństwem. Módl się i pracuj. Praca zakonnika, jakakolwiek by ona nie była, nie jest zatem czymś nadzwyczajnym. Nie potrzeba o niej opowiadać jako o ponadziemskim dokonaniu, ponieważ to nasz zwykły, codzienny obowiązek. „Kto nie chce pracować, niech też nie je”’, poucza apostoł narodów. Praca, wpisana w życie człowieka, przynosi bardzo konkretne owoce.
Pozwala się człowiekowi utrzymać, by mieć gdzie mieszkać, odpoczywać, by mieć co jeść. Praca uczy szeregu cech, jak wytrwałości, cierpliwości, szacunku do dóbr materialnych, do tego, co zostało wypracowane przez przodków, uczy szacunku do pracy drugiego, wyrozumiałości wobec zmęczenia, jest szansą na solidarność we wspólnych projektach. Dalej praca wytwarza konkretne dobro, fizyczne bądź duchowe. Ono zostaje. Ponadto praca rozwija wewnętrznie człowieka, pobudza go do dalszego działania, stwarza możliwość nowych poszukiwań, w końcu przekraczania siebie. Warto zapytać siebie, czy uczciwie i z zaangażowaniem swoich sił pracuję? Czy moja praca to główny wyznacznik każdego planowanego tygodnia?
Choć, dzięki inspiracji biblijnej, człowiek określa samego siebie jako homo viator , który nie ma tu na ziemi trwałego mieszkania i choć wybitnie odpowiada naszej ludzkiej kondycji termin pielgrzymowania, to jednak nie usprawiedliwia to nikogo, by traktować swoje życie i powołanie jako „pańszczyznę”. Bycie w drodze nie oznacza wcale nie posiadania domu. Idzie o niemożliwość posiadania trwałego domu, trwałego mieszkania, które prawdziwie i w pełni zarezerwowane jest dla nas i przygotowane przez Jezusa w niebie. Nasz dom w wymiarze ziemskim sprowadza się do wspólnoty domu zakonnego. Przecież to właśnie jakość naszego bycia i sposób naszego zaangażowania przez kilka czy kilkanaście lat w jednej wspólnocie, to konkretny etap pielgrzymki, który będzie albo dobrze wykorzystanym etapem, albo zmarnowanym. Ganimy często w kaznodziejstwie małżonków za ich niewierności, za nieobecność ojców w procesie wychowywania dzieci i troski o dom, a jak to jest u nas? Na klimat domu rodzinnego składają się wszyscy. Każda z poszczególnych osób tam mieszkających. Klimat wspólnoty zakonnej też nie jest i być nie może abstrakcyjny. Tworzą go konkretni ludzie. Izolacja i życie na własną modłę, regularne uciekanie od życia wspólnotowego jako przyjęty styl swojego funkcjonowania jest rozwalaniem domu zakonnego. I co ważne, często też początkiem marnotrawstwa swojego osobistego powołania. Potępiamy małżonków i ojców, żony i matki, którzy najlepiej odżywają wtedy, kiedy przekraczają próg domu i zamykają drzwi od zewnątrz. A u nas? Takie postawy biorą się z braku dobrego klimatu do rozmowy, otwarcia jeden na drugiego, nieumiejętności podzielenia się z przebiegu i efektów swojej pracy, swoich radości i sukcesów, swoich obaw, smutków i porażek. Konieczne są tu dwie umiejętności: potrzeba dzielenia się tym we wspólnocie i umiejętność przyjęcia tego, co ważne dla współbrata. Nie zmusimy się wzajemnie ani do dzielenia się swoim życiem, ani do aktywnego słuchania. To jest zadanie i obowiązek każdego, który zdecydował się na życie zakonne, który zdecydował się na życie we wspólnocie. I tu potrzeba, by jasno nazywać konkretne, indywidualne postawy. Postawy, które budują, tworzą, otwierają, jednoczą i postawy, które burzą, degradują, zamykają i rozpraszają.
Jedną z pokus szatana w życiu małżeńskim jest ta, która przychodzi wraz z niepokojącą myślą, że osoba, z którą jestem, żyję, nie jest tą właściwą. Pomimo przekonania o pełnej i niekłamanej miłości do męża czy żony w dniu ślubu może z czasem zacząć drążyć ludzkie serce myśl, że to nie moje miejsce, nie ta osoba. Pokusa taka nie omija i nas, zakonników. Kiedy jej ulegamy i kiedy każdy dom, każda wspólnota są złe, wtedy usuwamy się z Bożej myśli bycia pielgrzymem, a wchodzimy w diabelską myśl bycia tułaczem. Tułaczem traktującym wspólnotę jak przytułek, w którym się prześpię, zjem, wypiorą mi ubrania. Piętnujemy zachowania ojców rodzin, i dzięki Bogu młode małżeństwa odchodzą już od starego modelu, że ojciec ma tylko zarobić na utrzymanie rodziny. A wychować dzieci i dbać o dom ma tylko matka. Pełnimy różne dzieła, czasem bardziej angażujące nas na miejscu, we wspólnocie, w parafii, niekiedy bardziej na zewnątrz. W jednym i drugim przypadku nie możemy zapomnieć, gdzie jest nasz dom i że każdy musi ten dom współtworzyć. Sami z niego wykluczają się ci, którzy upodobali sobie funkcjonowanie poza nim.
4. Promieniowanie ojcostwa
Dziękujemy Matce Najświętszej w tajemnicy Błogosławionego Macierzyństwa za jej czułość i opiekę, a nade wszystko za to, że w jakiś przedziwny sposób, posługując się rodziną Cichoniów, została naszą Matką, a my jej synami. Staliśmy się 90 lat temu uosobieniem św. Jana Apostoła, który pod krzyżem Jezusa został obrany za syna Maryi. Jako chrześcijanie nosimy tamto, kalwaryjskie dziedzictwo, a jako polscy sercanie nosimy dziedzictwo Maryi z tego obrazu. W wielopokoleniowych rodzinach widać wyraźnie, jak z czasem córki stają się żonami i matkami, synowie mężami i ojcami. Korzystając z takiej analogii warto zatrzymać się na chwilę nad naszym maryjnym synostwem. Dotyczy ono naszej osobistej i wspólnotowej wiary, naszego przeżywania w sobie Jezusa, do którego najszybciej i najprościej docierać przez Maryję. Ale przecież nie po zostaliśmy usynowieni, by zawsze pozostać na tym etapie. Syn dojrzewając, staje się ojcem, a każdy ksiądz, zakonnik, zobowiązany jest do tego, by stawać się duchowym ojcem. Mówi się obecnie, zresztą już od wielu lat, o kryzysie ojcostwa. Wiemy doskonale, ja wiele ludzkich zranień, niezaleczonych i nieukojonych, zostaje w ludziach po ojcu nieobecnym, ojcu toksycznym, ojcu despocie itd. Współczesny kryzys ojcostwa wyraża się w bezradności psychicznej i słabości wielu mężczyzn, niezaradności, niedojrzałości emocjonalnej. Ich częste emocje to frustracja, nie akceptowalność siebie, wewnętrzne zagubienie, poczucie krzywdy. Charakterystyczna, niedojrzała postawa emocjonalno-duchowa przejawia się ponadto w tendencji do „bawienia się życiem”. Stąd często mężczyźni przyjmują rolę dorastających chłopców. Efektem tego są wieczni kawalerowie, niezdolni do dojrzałego życia z wzięciem odpowiedzialności za ludzi i sprawy w roli głównej. Takie postawy i takie niedojrzałości spotykają się z naszą krytyką. I słusznie. A my? Czy pośród nas nie ma takiego kryzysu ojcostwa? W kontekście przeżywanego jutro XVIII Dnia Papieskiego pod hasłem „Promieniowanie ojcostwa” warto o to zapytać, w wymiarze osobistym i wspólnotowym. Czy potrafimy promieniować ojcostwem duchowym? Nie nauczycielskim, z piedestału wyższości wrodzonej bądź nabytej, nie ojcostwem dyktatorskim siejącym postrach, nacechowanym podejrzliwością czy ojcostwem nieobecnym, wycofanym przed wzięciem odpowiedzialności. Pytanie brzmi, czy potrafimy promieniować ojcostwem rozumiejącym, doradzającym, wspierającym, nacechowanym obecnością i dojrzałością?
5. Sercańskie „pro life”
Wspieramy ruchy, stowarzyszenia, marsze popierające życie. I słusznie. Taka dyktują nam Boże przykazania i nasze sumienia. Może nawet i jutro, a okazji Dnia Papieskiego, wielu z nas i ludzi, którym duszpasterzujemy, weźmie w takich marszach udział. Będzie to godne zachowanie i dobre świadectwo. Wiemy, i tego nauczamy w duszpasterstwie zwyczajnym w parafii, czy podczas rekolekcji bądź misji, iż otwartość na życie i szanowanie każdego poczętego życia jest rodzajem świętości, sposobem uświęcania się człowieka. W taki sposób, przyjmując i wychowując nowe życie, rodzice uświęcają się, zbawiają.
Odpowiednikiem naszej otwartości na życie i przetrwanie jako zgromadzenie, jako kontynuacja charyzmatu sercańskiego w Polsce i świecie, jest nasza troska o powołania. I tu rozpościerają się na horyzoncie dziesiątki pomysłów, wytłumaczeń obecnej sytuacji, uwarunkowań kulturowo-społecznych i religijnych, demograficznych i wielu innych . To prawda. Niejednokrotnie przy wywołanym temacie powołań rozpoczyna się rozmowa na temat współczesnej młodzieży, ich sposobu podejścia do świata, do Kościoła, do życia. Najczęściej takie rozmowy kończą się narzekaniem. Proszę pozwolić, że korzystając z kilkuletniego, własnego, doświadczenia prowadzenia i koordynowania duszpasterstwa powołaniowego w naszej prowincji odniosę się do największej trudności, jaka mi w tym towarzyszyła. To zaangażowanie i troska współbraci i ich otwartość na to duszpasterstwo. Oprócz pojedynczych i bardzo nielicznych osób, odzew na różne prośby, pomoc, przekazanie informacji lub zaproszenia młodzieży, był znikomy. Problem jest w nas. Potrzeba najpierw rozwiązać go w nas samych, w naszych sercach i umysłach, potem wyjść na zewnątrz. Brak własnego poczucia i przekonania, że jestem odpowiedzialny jako sercanin za pokolenie, które przyjdzie po mnie, sprawi, że powołaniowo będziemy nieskuteczni i nieautentyczni. Podobnie ma się rzecz z naszymi grupami dla młodych, jak Sercańskie Dni Młodych czy Ruch Sercańskiej Młodzieży. To egoizm i swego rodzaju kapłańskie wygodnictwo sprawia, że nie jesteśmy w stanie zatroszczyć się o to, co wspólne. Gdy dołożymy jeszcze do tego zazdrość, zniszczyć można wiele. Burzymy się, gdy ktoś zniszczy ławkę w parku, przystanek i inne materialne dobra, które są naszym dobrem wspólnym, społecznym. A my? Czy nie dokonujemy podobnej dewastacji naszego, sercańskiego, dobra wspólnego, które osadzone jest nade wszystko w dobru duchowym ludzi, pośród których nas Pan Bóg postawił? W dobru naszego charyzmatu, tego co sercańskie? To brak troski o dobro wspólne, duchowe dobro, sprawia, że jeden duszpasterz zmienia parafię, przychodzi inny, a dana grupa apostolska rozpada się. Jesteśmy wtedy wandalami rozwalającymi wspólne dobro, które przynależy do danej parafii, Kościoła lokalnego, zgromadzenia. I co w takim przypadku przekazać kolejnemu pokoleniu? Jeśli budowa materialna i duchowa domu, kościoła idą z sobą w parze to całe szczęście. Ale albo koncentrujemy się na jednym i na głowę nam w koście cieknie bądź w domu przez okno lub drzwi wieje, bądź wyposażamy kościół w witraże i piękne ogrody, a zwyczajni ludzie, dzieci, młodzież, rodziny są skazani na duszpasterską bylejakość, pośród której ksiądz nie ma dla nich czasu, bo jego zapracowanie lub mania wielkości nie pozwalają mu tracić czasu na bycie z człowiekiem.
6. „Wędrować, szukać, marzyć”
Ojciec św. Franciszek, tak nierzadko kontestowany w różnych środowiskach kościelnych, chce zburzyć w ludziach Kościoła święty spokój, osiągnięty status quo , który nie pozwala się rozwijać, iść na przód, podejmować wyzwań. Chce opierać się na wspomnieniach dawnych czasów, kiedy ksiądz był całowany po rękach, a te czasy bezpowrotnie się skończyły. Nie można obrażać się na świat i człowieka w takiej kondycji, w jakiej jest obecnie. Ta tendencja zachowawcza sprowadza się ostatecznie do strachu przed utratą osiągniętego komfortu. To podobna sytuacja do tej, kiedy małżonkowie po kilku latach od ślubu, nie decydując się na dziecko, przyzwyczajają się do takiego stanu. Mają sporo czasu dla siebie, na wspólne wyjazdy i zwiedzanie świata, na komfort życia w spokoju. Nowo narodzone dziecko w takim małżeństwie burzy święty spokój, cały uporządkowany świat wywraca się do góry nogami. Przychodzą nowe troski, zmartwienia. Zadałem sobie trud zapytania kilkunastu matek z dwojgiem i więcej dziećmi, by podały kilka słów, skojarzeń, ze słowem macierzyństwo. Dla wszystkich pań, matek, skojarzenia były szybkie i jednoznaczne: miłość, radość, poświęcenie, opiekuńczość. Nowe życie dla małżonków to pozornie trud i zmęczenie, bo on schodzi na dalszy plan. Wypiera go radość, miłość i poświęcenie. Na takiej radości zależy papieżowi Franciszkowi. Na radości, która wypływa z poświęcenia swojego życia i sił, energii i zdolności. Ta radość niweluje też zwyczajne, ludzkie lęki, obawy. Nie lęka się matka przed narodzeniem dziecka? Lęka się. Lęka się też ksiądz, duszpasterz, nowych wyzwań, inicjatyw, wyjścia z szeregu, bo burzy się święty spokój. Burzy utarte schematy pastoralne, które może już od dawna nie przynoszą duszpasterskich efektów, ale wyjście poza nie wymagałoby poświęcenia się. Poświęcenia na miarę matki i ojca przeżywającego nieprzespane noce i troskę o narodzone życie. Jeśli będziemy mieli w sobie prawdziwą radość, to tylko wypływającą z takiego poświęcenia.
Papież Franciszek podczas niedawnego spotkania z młodzieżą na Sycylii postawił ludziom młodym trzy wyzwania, by wędrować, szukać i marzyć. Maryja, która nas tutaj gromadzi od wielu lat, to pierwsza pielgrzymująca. W swej pielgrzymiej drodze idzie tam, gdzie jest Jezus. Jest zawsze blisko, tuż za Nim. Chodzi Jego drogami, wchodzi w Jego ślady. To jest istota pielgrzymowania. Obyśmy chcieli tak pielgrzymować jako sercanie, śledząc, gdzie jest Jezus, w jakich ludzkich i życiowych okolicznościach On jest, bo tam powinniśmy znaleźć się i my, krok w krok idący za Nim. Nie można za bardzo w drodze pielgrzymiej brać sobie do serca słów „idźcie i odpocznijcie nieco”. Owo „nieco” z czasem może się przerodzić w duchowe i duszpasterskie lenistwo, a w konsekwencji w praktykowany nawyk. Warto zatem prawdziwie pielgrzymować, wędrować, być w drodze – ale nie z kurortu do kurortu, lecz w drodze do człowieka w poszukiwaniu Boga i w drodze do Boga w poszukiwaniu człowieka.
Wędrować, szukać, marzyć – inspiruje Ojciec święty. Pierwszą szukającą w nowotestamentalnym przesłaniu biblijnym jest także Maryja. Szuka wraz z Józefem zagubionego w czasie pielgrzymki do Jerozolimy Jezusa. Pielgrzymując bowiem nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy. Jak będzie przebiegać droga, na ile starczy nam sił. Doświadczają tego Maryja i św. Józef. Gubi się im Jezus. Właśnie. Tylko im się gubi, ale nie gubi się sam Jezus. On przez to pozorne zagubienie odnajduje swoje właściwe miejsce. Odnajduje swoją tożsamość bycia Bogiem. Gdyby nie pielgrzymowanie, gdyby nie odwaga wędrowania, wyjścia z domu i swoich schematów, nie było by odkrycia, kim się jest i do czego jest się przeznaczonym. W owo Boże szukanie wpisana jest czujność. To czujność na znaki czasu, na wydarzenia i okoliczności, które nas otaczają, dotyczą, krzyczą do nas. Maryja na weselu w Kanie Galilejskiej była czujna. Po pierwsze zareagowała na powstały brak, który przyniósł by wstyd gospodarzom wesela. Ze swoją czujnością uchroniła państwa młodych od tego wstydu, rozpoznała brak, zanim on zabolał. To jest istota czuwania. A blisko niej tkwi istota Bożych cudów, interwencji. Wiemy, że czujność Maryi stała się zaczątkiem publicznej działalności Jezusa. I w naszych decyzjach, planach potrzeba rozpoznawania braków, niedomagań własnych i ludzi nam powierzonych. Gdy te braki oddamy i powierzymy Bogu, to staną się one miejscem Bożej chwały i zwycięstwa człowieka.
Zachowanie i interwencja Maryi na weselu mogła wydawać się nieco kuriozalna, śmieszna, a może i bezczelna. „Czy to Moja lub Twoja sprawa, niewiasto?” – pyta prowokacyjnie Jezus. Prowokuje do wiary, prowokuje do determinacji. Niejeden z nas ulega tej prowokacji, nie zdając egzaminu w szkole Jezusa i na pytanie, „czy to Moja lub twoja sprawa” odpowiada”: no tak, nie moja. Wielu młodych nie chce dziś żyć biernie. Nie chce tylko żyć, ale chce żyć po to, by wędrować, szukać i marzyć. I tacy młodzi są też w naszych szeregach. Czasem spotykają się ze swoiście rozumianym i interpretowanym pytaniem „czy to moja lub twoja sprawa”? Oby nikt z nas nie był katem takich Bożych poszukiwań i prób wędrowania. Są tacy bowiem pośród nas, którzy przy swoistej, czysto ludzkiej i antyewangelizacyjnej, interpretacji pytania „czy to moja lub twoja sprawa” przenoszą się do na inne wesele, na inne gody, tam szukając szczęścia. Pozorne pytanie, pozorne szukanie, pozorne szczęście. Oby nikt z nas do owych pozorów nie przykładał ręki.
Wędrować, szukać, w końcu marzyć. Czy to tylko idylla, puste wezwanie papieża? Ks. Marek Dziewiecki odnosząc się do powołania, ogólnie rozumianego jako konkretnej misji zleconej przez Boga człowiekowi, mówi o nim, że to marzenie Boga o człowieku. Powołanie jako marzenie Boga o człowieku. Ja bym dał odpowiedź na taką postawioną definicję powołania, mianowicie że realizacja powołania to marzenie człowieka o Bogu. Tęsknota za Nim, szukanie Jego, Jego spraw. Tymczasem niekiedy dużo ważniejsze i zabierające nasz czas, naszą uwagę, skupienie, wysiłki stają się marzenia o nas samych. Wtedy powołanie z perspektywy Boga to nadal marzenie Boga o człowieku, o nas. Zmienia się tylko nasza perspektywa. Zamiast marzyć o Bogu, marzymy o nas samych. I tu się z Bogiem rozchodzimy. I tu rozchodzimy się ze świętą łaską powołania, którą żeśmy tak czułym i gorliwością zapalonym sercem odczytywali i przyjmowali. Papież Franciszek, ten od dziwnych butów, zachowań, spontanicznych słów zachęca nas, by wędrować, szukać i marzyć. To jest też ten papież od św. Piotra, od Jezusa.
Zakończenie
Tajemnica macierzyństwa Matki Bożej zachwyca i inspiruje do wdzięczności, do wielbienia Boga i Jego dzieł, których dokonuje nieustannie w człowieku i poprzez człowieka. Uczy zatem też tego, że tak wielki Bóg potrzebuje takich nędznych nas, by cokolwiek zdziałać w świecie. A to, co chce zdziałać poprzez nas i jakimi środkami, powiedział już w momencie, kiedy zainspirował o. Dehona do poświęcenia siebie i założonego zgromadzenia Bożemu Sercu. To jest nasz sposób sprowadzania Boga na świat, dawać życie duchowe ludziom wypływające z przebitego na krzyżu Serca.
Prośmy, byśmy mieli serca otwarte na Boże natchnienia na wzór Opatrznościowej intuicji św. Jana Pawła II, który w tym miejscu modlił się przed cudownym wizerunkiem i któremu zawdzięczamy tytuł czczonej ikony – Błogosławionego Macierzyństwa Najświętszej Maryi Panny. Przypomnieliśmy sobie po krótce historię naszej prowincjalnej relikwii, do jakiej można zaliczyć ten obraz i wypływające konsekwencje z tajemnicy macierzyństwa Maryi. Miejmy ufność, że nasza modlitwa, sposób naszego życia kapłańskiego i zakonnego, jakość duszpasterstwa, ewangeliczna odwaga będą na tyle przejrzyste, by wcielać się w rolę zawieszających obraz naszej sercańskiej Madonny oddając jej cześć, nie zaś w rolę ściągających z ołtarza i chowających do kościelnego bądź zakonnego kantorka. Niech Pani Płaszowska zawsze nas strzeże.
ks. Damian Płatek SCJ
Koszyce Małe